piątek, 30 października 2015

Blog będzie sukcesywnie przenoszony pod adres towarymieszane.pl, który już działa.
Każda notka, która zostanie przeniesiona na "Towary", zniknie stąd, aż w końcu blog zostanie zamknięty na głucho.
Jednym słowem - zapraszam tutaj.

sobota, 26 października 2013

Notka, w którey Autor pól dnia spędza, zupkę chińską sporządzayąc


Stare dziecko strasznie człowieka postarza i oczywiście wszystkie te teksty „Ha, ha, pani Lauro, pani to wygląda jak szesnastolatka, i ojej, starsza siostra swojej córki” są być może miłe, ale realnie to je można sobie wsadzić w walonki i popchnąć wyciorem od armaty.
Stare dziecko ma też taką cechę, że zmierza kłusem ćwiczebnym ku wegetarianizmowi, a nawet weganizmowi. Co jako wszystkożerca akceptuję u dziecka, ale mojemu organizmowi to niezbyt odpowiada.
Jednak stare dziecko potrafi człowieka nakarmić należycie, w odróżnieniu od młodego dziecka, które nakarmi głównie galaretką z torebki.
Dziecko, czyli Dzieć, dla domowych Płaz, nakarmił mnie zupą ramen, który to eksperyment postanowiłam zaimplementować. Ramen jest daniem japońskim o chińskich korzeniach, najpopularniejszym fastfoodem i natchnieniem, jakie towarzyszyło wynalazcy chińskiej zupki błyskawicznej. Nie istnieje sformalizowany przepis na ramen i widzi Bóg, że to jest dobre.
Pół dwudziestopięciogramowej paczki wodorostów kombu, kupionej w „Kuchniach świata” zalewa się dwiema szklankami wrzątku. Mogą tak stać całą noc, albo dwie godziny, albo z braku czasu można je od razu zacząć gotować – aż będą miękkie. Wówczas należy je odcedzić, gluta wywalić, a zostawić płyn. Zamiast kombu można użyć grzyba suszonego, lub nie użyć całkiem niczego.
Dwie małe marchewki (dla skrócenia technologii pokrojone w plasterki), cebule (było to sześć cebulek wielkości szalotek) pokrojone w ćwiartki i niezbyt starannie obrane z łupy, kostkę rosołową ą ę wegetariańską trzeba zalać pół litrem wody, dodać ten płyn od kombu albo samej wody i gotować, aż warzywa będą miękkie. Można dodać chilli.
W czasie, kiedy wywar się gotuje, robi się marynatę z octu ryżowego, plastik lemon dżusa, przyprawy maggi i liquid smoke’a czyli aromatu dymu wędzarniczego. Jak wspomniałam, żaden ze składników nie jest obowiązujący, proszę się nie krępać jak żaba w kamizeli. Ortodoksi nie mają czego szukać na tym blogu. W marynacie namoczyłam sześć pieczareczek brązowych i dziesięć maciuciuciupeńkich brukselek. Po pewnym czasie (ale nie wiem po jakim, ponieważ medytowałam) brukselki zmikrofalizowałam krótko – jest to w ogóle chyba najlepszy sposób gotowania brukselki, bo zachowuje przy tym piękny, zielony kolor.
Odcedziłam rzadkie i gęste z wywaru. Gęste wywaliłam. Rzuciłam na grilla pieczarki i brukselkę. Zalałam wywarem makaron z gotowej zupki chińskiej. Dorzuciłam zgrillowane warzywa i po pół awokado na łeb. Awokado zastępuje jajko na twardo. Nie mam nic przeciwko jajku na twardo, ale awokado ma tę zaletę, że nie trzeba go gotować, a w zupie smakuje wybornie. Jak ktoś ma chęć, może też sobie zgrillować tofu. Ja nie miałam.
Bardzo nam smakowało, tylko kot był rozczarowany.

Chciałam pokazać zdjęcie zupy (bo może ktoś nie wie, jak wygląda zupa) i zdjęcie kota (jak wyżej), ale nie można pobrać zdjęcia  z komputera. Musi być z telefonu. Do czego należy pobrać specjalną aplikację. Pocałuj mnie w zupę, blogspocie. 

To jest zupa. To była zupa.

A to jest kot. Baronowa ma kota.

piątek, 12 kwietnia 2013

Notka, w którey Autor śpiewem gibbonów się wzrusza

Kilka miesięcy temu dzieć miał praktyki w ZOO i nagrał wówczas śpiew gibbonów. Gibbony wydają te dźwięki osobliwie rano. Nie wiem, czy to ma u nich taką funkcję, jak wycie u wilków, ale czytalam dzisiaj w jednym tekście na temat funkcji mózgu, że neandertalczycy też chóralnie wydawali dźwięki. Czyli ma to funkcję społeczną.
Dźwięki wydawane przez gibbony są niesamowite. Ustawiłam je sobie jako dzownek telefonu. Niewtajemniczeni myślą, że to alarm samochodowy. 
Dzisiaj natknęłam się na chiński poemat z 4. wieku:
Smutne wołania gibonów w trzch kanionach Pa-Tu.
Po trzecim ich koncercie tej nocy
mokre od łez jest ubranie wędrowca.

Przepisu na gibbona nie będzie, oczywiście. Ale mogę dać przepis na banana, w razie Niemca.

piątek, 5 kwietnia 2013

Notka, w którey Autor szczotką do uzębienie hałasuye

Kupiłam nową szczoteczkę elektryczną do zębów. Odpalam, testuję, gra, buczy i telepie. Dzieć z kanapypyta, czym halasuję. No, szczoteczką.
- Buu, a ja myślałam, że to mikser!
Po chwili: - Ty myjesz zęby, a ja mam ślinotok.
Oraz nie, nie gotujemy. Chromolić.

niedziela, 24 marca 2013

Notka, w którey autor smaży raczuchy, od przykrych myśli się odcinayąc

Notka, w którey autor smaży raczuchy, od przykrych myśli się odcinayąc

16 czerwca 2012 

Notka jest napisana na zamówienie, ponieważ zwierzyłam się, że dzisiaj u nas raczuchy. Raczuchy nie są przereklamowane aż tak bardzo, ponieważ zostaje po nich do zmywania tylko miska, łyżka, trzepaczka, nóż i obierak. Ale trochę jednak są, bo trzeba je zrobić, a smażenie, wiadomo, generuje smrody.

Tak w ogóle to miały być naleśniki, które dla odmiany są przerklamowane bardzo, a to z powodu smażenia tych cholernych placków. Wczoraj oglądamy Ramsaya, który kurwuje w kuchni zupełnie jak ja – tylko ja mam gorzej, bo nie mam komu naubliżać i szpili wsadzić po sam łepek. Aż się dziwię, że nie mam wrzodów.

I ten Ramsay zrobił naleśniki z rabarbarem, który wcześniej wymęczył w garnku. A placki naleśnikowe to byly w jego wydaniu takie więcej pankejksy, pampuchi.

Dzieć popatrzył na mnie i mówi:

- Ale te naleśniki to do naleśników zupełnie niepodobne. A może by tak raczuchy?

Tyle na temat idei. Która mi się spodobała – mniej stania, mniej smażenia, mniej wszystkiego.

No i teraz będzie bieda. Bo ja nawet ciast nie robię z przepisem w garści. A jak publicznie powiedziałam, że będą raczuchy, to ciasto już miałam zrobione. Na oko.

To teraz – wszyscy święci, pomagajcie.

Trzy lagi rabarbaru obrałam z łupiny i pokroiłam w drobne plasterki. Mogłyby być cztery, bo te oje były jakieś mikre. Zasypałam dwiema łyżeczkami cukru pudru – bo więcej nie miałam. Wyszedł. A ja zapomniałam kupić, tak mnie wciągnęło pętanie się po bazarze Hala Mirowska w poszukiwaniu malin. Zamieszałam i wzięłam się za ciasto.t

3/4 półlitrowego opakowania jogurtu żurawinowego wymieszałam trzepaczką z dwoma jajkami i odpowiednikiem dwóch łyżeczek cukru (o jest słodzik, który można poddawać obróbce termicznej, radzę wziąć normalny cukier, jak nie wiadomo, czy wolno słodzik gotować – ja się ratowałam tym, co było w domu). Akropo ratować tym, co jest w domu. Nie musi być jogurt. Może być maślanka, zsiadłe mleko, od biedy kefir. Ja preferuję owocowe, ale to nie jest obowiązkowe.

Następnie dowaliłam mąki – przypuszczam, że półtorej szklanki. Ciasto ma być gęstsze niż na naleśniki, mniej więcej o konsystencji gęstego budyniu. Po czym poszłam się chwalić w necie, że będę miała raczuchy.

Jak wróciłam do kuchni, sprawdziłam gęstość ciasta. Akurat przez ten czas mąka napęczniała, ale ciasto  mimo wszystko było za rzadkie. Więc jeszcze dosypałam mąki oraz półtorej łyżeczki sody. Łyżeczka jest nietypowa, specjalna do jogurtu, więc to raczej były dwie łyżeczki od herbaty. Jak nie ma sody, może być proszek. Dodałam rabarbar (razem z sokiem, który był łaskaw puścić), wymieszałam tę bumelajzę, a ona się odwdzięczyła, robiąc takie prrruch! prrruch! bąble. To zasada z sody weszła w reakcję z quasem z rabarbaru. Dzięki ci, o Stwórco, to było dobre!

A potem usmażyłam raczuchy.

Nie wiem, drogie koleżanki, czy byłam pomocna (ale bardzo się starałam).

Oczywiście poza sezonem rabarbarowym raczuchy robię z jabłek wymieszanych z bananem i kawałkami śliwek, a jak się jeszcze doda trochę wiśni to w ogóle – uuuuch!

Notka, w którey autor się boi

Notka, w którey autor się boi

3 maja 2012 

 

Czasem to aż strach coś napisać.

Niedawno przeczytałam na pewnym emigranckim blogu, że w Polsce ludzie przyrządzają  krewetki niezgodnie z zasadami. Zasady były dla odmiany opisane na innym blogu, tym razem polskim. Zbrodnia przeciwko przyrządzaniu krewetek polegała na zbyt długim ich smażeniu (co czyni krewetki gumiastymi i jest to fakt, z którym nie zamierzam dyskutować, bo się zgadzam).

Poczułam się straszliwie odpowiedzialna za postrzeganie Polaków na antypodach. Tak sobie coś chlapnie człowiek na blogu, a potem przez niego wszyscy będą mieli przerąbane jak w ruskim czołgu.

Weźmy takie szparagi. Normalnie ludzie szparagi gotują. Wstawiają go wysokiego gara, łebkami do góry i gotują. Tymczasem ja szparagów nie gotuję, tylko obrane rzucam na patelnię z rozgrzanym masłem i duszę. Nie mam pojęcia, czy takie postępowanie ze szparagami jest zgodne z etyką i moralnością kuchenną, jak bardzo jestem w moich działaniach odosobniona i jak statystycznie często Polacy szparagi duszą, zamiast je dręczyć we wrzątku. No, ale  stracha mam. Jako właścicielka bloga „Nienawidzę gotować!” boję się na przykład, że ktoś mógłby powziąć przypuszczenie, że Polacy nienawidzą gotować. I to tylko na podstawie tego jednego bloga!

Krytusie piernowy…

Albo taki spód na tartę.

Spód na tartę robię na oko tak zwane. Nie ważę mąki. Nie ważę masła. Masla (na oko) daję połowę tego, co polecają przepisy, samo ciasto zlepiam tym, co mi się aktualnie pałęta w lodówce, czyli jogurtem naturalnym 0 procent, albo serkiem Bieluchem, albo kwaśną śmietaną.

Taki to właśnie spód zagniotłam wczoraj, a także udusiłam szparagi. Dzisiaj spód upiekłam, pokłuwszy go uprzednio widelcem, wyłożyłam papierem do pieczenia, a na ten papier wysypałam kulki ceramiczne.  Proszę nie uogólniać tej informacji. sądzę, że Polacy na ogół wysypują taki spód suchym grochem. Wiąże się to zapewne z tradycją, ale i z faktem, że to ja wykupiłam dwa opakowania tych kulek, jakie były TKMaxx-ie.

Na podpieczony spód wylałam masę z serka mascarpone, żółtka (jednak w taki upał lepsze byłyby dwa żółtka), parmezanu i pieprzu. Na tę bumelajzę pizgłam hojnie szparagi. Piekłam tak długo, aż było gotowe.

Niedawno zetknęłam się z opinią, że blog kulinarny bez zdjęć jest do niczego. No nie wiem. Przeczytałam masę książek bez ilustracji – i były dobre. Ale może blogi rządzą się innymi prawami. Niestety, ponieważ nie umiem na WordPressie wstawić zdjęcia, z tego bloga nikt się nie dowie, jak wyglądają szparagi. Ale jest to informacja, którą każdy łatwo uzyska od niani Ogg (książka kucharska „Pikuantne rozkosze”).