niedziela, 24 marca 2013

Notka, w którey autor smaży raczuchy, od przykrych myśli się odcinayąc

Notka, w którey autor smaży raczuchy, od przykrych myśli się odcinayąc

16 czerwca 2012 

Notka jest napisana na zamówienie, ponieważ zwierzyłam się, że dzisiaj u nas raczuchy. Raczuchy nie są przereklamowane aż tak bardzo, ponieważ zostaje po nich do zmywania tylko miska, łyżka, trzepaczka, nóż i obierak. Ale trochę jednak są, bo trzeba je zrobić, a smażenie, wiadomo, generuje smrody.

Tak w ogóle to miały być naleśniki, które dla odmiany są przerklamowane bardzo, a to z powodu smażenia tych cholernych placków. Wczoraj oglądamy Ramsaya, który kurwuje w kuchni zupełnie jak ja – tylko ja mam gorzej, bo nie mam komu naubliżać i szpili wsadzić po sam łepek. Aż się dziwię, że nie mam wrzodów.

I ten Ramsay zrobił naleśniki z rabarbarem, który wcześniej wymęczył w garnku. A placki naleśnikowe to byly w jego wydaniu takie więcej pankejksy, pampuchi.

Dzieć popatrzył na mnie i mówi:

- Ale te naleśniki to do naleśników zupełnie niepodobne. A może by tak raczuchy?

Tyle na temat idei. Która mi się spodobała – mniej stania, mniej smażenia, mniej wszystkiego.

No i teraz będzie bieda. Bo ja nawet ciast nie robię z przepisem w garści. A jak publicznie powiedziałam, że będą raczuchy, to ciasto już miałam zrobione. Na oko.

To teraz – wszyscy święci, pomagajcie.

Trzy lagi rabarbaru obrałam z łupiny i pokroiłam w drobne plasterki. Mogłyby być cztery, bo te oje były jakieś mikre. Zasypałam dwiema łyżeczkami cukru pudru – bo więcej nie miałam. Wyszedł. A ja zapomniałam kupić, tak mnie wciągnęło pętanie się po bazarze Hala Mirowska w poszukiwaniu malin. Zamieszałam i wzięłam się za ciasto.t

3/4 półlitrowego opakowania jogurtu żurawinowego wymieszałam trzepaczką z dwoma jajkami i odpowiednikiem dwóch łyżeczek cukru (o jest słodzik, który można poddawać obróbce termicznej, radzę wziąć normalny cukier, jak nie wiadomo, czy wolno słodzik gotować – ja się ratowałam tym, co było w domu). Akropo ratować tym, co jest w domu. Nie musi być jogurt. Może być maślanka, zsiadłe mleko, od biedy kefir. Ja preferuję owocowe, ale to nie jest obowiązkowe.

Następnie dowaliłam mąki – przypuszczam, że półtorej szklanki. Ciasto ma być gęstsze niż na naleśniki, mniej więcej o konsystencji gęstego budyniu. Po czym poszłam się chwalić w necie, że będę miała raczuchy.

Jak wróciłam do kuchni, sprawdziłam gęstość ciasta. Akurat przez ten czas mąka napęczniała, ale ciasto  mimo wszystko było za rzadkie. Więc jeszcze dosypałam mąki oraz półtorej łyżeczki sody. Łyżeczka jest nietypowa, specjalna do jogurtu, więc to raczej były dwie łyżeczki od herbaty. Jak nie ma sody, może być proszek. Dodałam rabarbar (razem z sokiem, który był łaskaw puścić), wymieszałam tę bumelajzę, a ona się odwdzięczyła, robiąc takie prrruch! prrruch! bąble. To zasada z sody weszła w reakcję z quasem z rabarbaru. Dzięki ci, o Stwórco, to było dobre!

A potem usmażyłam raczuchy.

Nie wiem, drogie koleżanki, czy byłam pomocna (ale bardzo się starałam).

Oczywiście poza sezonem rabarbarowym raczuchy robię z jabłek wymieszanych z bananem i kawałkami śliwek, a jak się jeszcze doda trochę wiśni to w ogóle – uuuuch!

Notka, w którey autor się boi

Notka, w którey autor się boi

3 maja 2012 

 

Czasem to aż strach coś napisać.

Niedawno przeczytałam na pewnym emigranckim blogu, że w Polsce ludzie przyrządzają  krewetki niezgodnie z zasadami. Zasady były dla odmiany opisane na innym blogu, tym razem polskim. Zbrodnia przeciwko przyrządzaniu krewetek polegała na zbyt długim ich smażeniu (co czyni krewetki gumiastymi i jest to fakt, z którym nie zamierzam dyskutować, bo się zgadzam).

Poczułam się straszliwie odpowiedzialna za postrzeganie Polaków na antypodach. Tak sobie coś chlapnie człowiek na blogu, a potem przez niego wszyscy będą mieli przerąbane jak w ruskim czołgu.

Weźmy takie szparagi. Normalnie ludzie szparagi gotują. Wstawiają go wysokiego gara, łebkami do góry i gotują. Tymczasem ja szparagów nie gotuję, tylko obrane rzucam na patelnię z rozgrzanym masłem i duszę. Nie mam pojęcia, czy takie postępowanie ze szparagami jest zgodne z etyką i moralnością kuchenną, jak bardzo jestem w moich działaniach odosobniona i jak statystycznie często Polacy szparagi duszą, zamiast je dręczyć we wrzątku. No, ale  stracha mam. Jako właścicielka bloga „Nienawidzę gotować!” boję się na przykład, że ktoś mógłby powziąć przypuszczenie, że Polacy nienawidzą gotować. I to tylko na podstawie tego jednego bloga!

Krytusie piernowy…

Albo taki spód na tartę.

Spód na tartę robię na oko tak zwane. Nie ważę mąki. Nie ważę masła. Masla (na oko) daję połowę tego, co polecają przepisy, samo ciasto zlepiam tym, co mi się aktualnie pałęta w lodówce, czyli jogurtem naturalnym 0 procent, albo serkiem Bieluchem, albo kwaśną śmietaną.

Taki to właśnie spód zagniotłam wczoraj, a także udusiłam szparagi. Dzisiaj spód upiekłam, pokłuwszy go uprzednio widelcem, wyłożyłam papierem do pieczenia, a na ten papier wysypałam kulki ceramiczne.  Proszę nie uogólniać tej informacji. sądzę, że Polacy na ogół wysypują taki spód suchym grochem. Wiąże się to zapewne z tradycją, ale i z faktem, że to ja wykupiłam dwa opakowania tych kulek, jakie były TKMaxx-ie.

Na podpieczony spód wylałam masę z serka mascarpone, żółtka (jednak w taki upał lepsze byłyby dwa żółtka), parmezanu i pieprzu. Na tę bumelajzę pizgłam hojnie szparagi. Piekłam tak długo, aż było gotowe.

Niedawno zetknęłam się z opinią, że blog kulinarny bez zdjęć jest do niczego. No nie wiem. Przeczytałam masę książek bez ilustracji – i były dobre. Ale może blogi rządzą się innymi prawami. Niestety, ponieważ nie umiem na WordPressie wstawić zdjęcia, z tego bloga nikt się nie dowie, jak wyglądają szparagi. Ale jest to informacja, którą każdy łatwo uzyska od niani Ogg (książka kucharska „Pikuantne rozkosze”).

Notka, w którey autor żyje tu i teraz

Notka, w którey autor żyje tu i teraz


4 lutego 2012

Czy ja wspominałam, że jestem jak ten chłopina z „Konopielki”, co to płot łatał słomą? I szedł pan Bóg i pyta… A co ty chłopie, wyprawiasz? Dlaczego nie latasz płota łozą, jak się należy? A chłop na to, że mu się nie opłaca, bo i tak jutro umrze. No to zgniewał się pan Bóg i tak zrobił, że ludzie „nie wiedzo, kiedy umrzo”.
Więc łatam płot słomą. Niejeden. Między innymi nie robię przetworów. Żyję w tu i teraz, jakby to był mój ostatni dzień życia, to takie modne teraz,  a skoro tu i teraz, to na co i przetwory, które są na jutro. Potem spadkobiercy wystawią te słoiki do śmietnika i tyle z tego będę miała.
Niestety, przy temperaturze -22 zaczynam żałować, że nie zrobiłam marmelady jabłkowo-cytrynowej oraz ogórkow w musztradzie. A robiłam je za każdym razem inaczej, z pewną, rzeklabym, dezynwolturą i teraz mam klopot z odtworzeniem przepisu (tak, zdaję sobie sprawę z tego, że to nie jest stosowna pora na robienie ogórków, moja świadomość kulinarna i sezonowa jest zdecydowanie wyższa niż redaktorów niemieckich czasopism, ale o przepis mnie prosiła Just, a ja jestem uczynna). No to nurkujmy w studnię pamięci.
2-3 kilogramy ogórków gruntowych należy umyć i ciasno upchnąć do słoików. Po różnych próbach (cale, plasterkowane, pokrojone, najbardziej mi odpowiada opcja przekrojonych na ćwiartki wzdłuż). Dorzucamy: kilka ziaren ziela angielskiego, pieprzu, pół łyżeczki gorczycy (na duży słoik po majonezie), liść laurowy, ząbek czosnku, ciut kopru, a jak się zdarzy, to i liście wiśni. Ja dodawałam też szczątek strączka papryczki chili.
Litr wody zagotowujemy z niepełną szklanką cukru i szklanką octu. Mnie najbardziej odpowiada ocet jabłkowy, ale jak ktoś lubi spirytusowy, to nie ma przeszkód. Kiedy ta ciecz trochę przestygnie, dodajemy do niej 7-8 łyżek musztardy, dwie łyżki chrzanu (może być z wasabi) i zalewamy nią ogórki. Słoiki zakręcamy i pasteryzujemy przez 5 minut.
Po czym mamy zajebiste ogórki.
Mnie został tylko jeden duży słoik. Wczoraj dla ciekawości i wygody (że może jednak obejdzie się bez tego robienia w przyszłości) kupiłam gotowe „ogórki po kozacku”. Są niezłe, ale się nie umywają. Dobra wiadomość jest taka, że mi zostanie po nich słoik.
Zła jest taka, że blog.pl zmienił sposób logowania się do bloga, a to nie wróży dobrze temu konkretnemu blogu. Bo, nie bójmy się tego słowa, jesteśmy wszak ludźmi dorosłymi – wkurwia mnie to.

Notka, w którey autor sie wstydzi, bo sie zepsuł

Notka, w którey autor sie wstydzi, bo sie zepsuł
18 listopada 2011
I oto stało się coś, czego się strasznie wstydzę. Dwa dni pod rząd zrobiłam ciepłą kolację. Z jednej strony – nie powinnam o tym pisac, bo to mi psuje czarny pijar. Z drugiej – muszę podzielić z kimś tą niedolą. Złamałam zasady, zgrzeszyłam, postąpiłam niegodnie. Ponieważ każde zachowanie przynosi jakąś korzyść, zastanawiam się, jaką korzyść miałam z tego, że zrobiłam kolację. No dobra, miałam kolację. Ale bardzo krótko.
Kolacja składała się z dwóch elementów: grzanek i sałatki.
Sałatkę stanowił ugotowany, oskórowany bób wymieszany z kaparami. Zalany sosem z kwaśnej śmietany i majonezu (w proporcji 3:1), czosnku, pieprzu cytrynowego, odrobiny soli i soku z cytryny.
Grzanki powstały na bazie ciemnej ciabatty osmarowanej gorgondzolą i posypane grubo posiekanymi orzechami włoskimi.
Dzisiaj po południu wyruszam na poszukiwane grupy wsparcia, bo całkiem się chyba zepsułam.

Notka, w którey autor tartę z banią sporządza i wzywa Boga nadaremno

Notka, w którey autor tartę z banią sporządza i wzywa Boga nadaremno


6 listopada 2011

Ciekawa jestem, czy intelektualiści coś jedzą. Pewnie tak – inaczej by nie żyli. To w sumie wyjaśnia, dlaczego jest tak mało intelektualistów. No, ale jednak jacyś są. Następne pytanie brzmi: czy czasami coś samodzielnie gotują? Pewnie tak, żywienie na mieście bywa drogie. Nawet mnie nachodzi czasem chęć zgrzeszenia i ugotowania czegoś. Ci intelektualiści. Skąd biorą przepisy? Pewnie z tych samych miejsc, co wszyscy inni. Biedni intelektualiści! A w sumie – dobrze im tak. Po huk się kształcili. Było zostać prostym człowiekiem! I dlaczego tylko ja mam się męczyć?
To zanim przejdę do tej męki umysłowej, opowiem najpierw o męce praktycznej (wiadomo, nienawidzę gotować). Otóż. Zrobiłam kruche ciasto (mąka, sól, masło, zimna woda). Kiedy się chłodziło, w piekarniku nastawionym na 180 celsjuszy podpiekłam kawał dyni. Ciastem wylepiłam blachę i pizgłam do piekarnika na kwadrans. W tym czasie banię rozgniotłam widelcem i wymieszalam ze śmietanką. Słabą stroną tart i kiszy jest spód, który pod wpływem nadzienia rozmięka. W związku z tym należy go pokryć prażonymi pestkami dyni (wpadlam na to już podczas spożywania tarty, no trudno, następnym razem tak postąpię). Na podpieczony spód wylalam tę masę dyniowo-śmietankową, powciskałam w to kawałki gorgondzoli i zalalam emulsją z trzech jajek rozbitych ze śmietanką. Następnie znowu to piekłam w 190 celsjuszach.
To wracamy teraz do mąk umysłowych. Wiele razy byłam podżegana do wydania „Ng” w formie książkowej. Bronilam się przed tym pomyslem rękami i nogami, ale stwierdzam, że jednak jest coś na rzeczy. Przepis, z którego korzystałam, jest zredagowany tak:
Czyli jest to przepis dla kuchennych analfabetów, niedorajd życiowych, półmózgow wzrastających na kulturze obrazkowej. Poczułam się wzruszona i poruszona faktem, że ktoś dba o mnie i instruuje mnie, żebym wyrzuciła tę skórę z dyni (ostatecznie moglabym ją rzucić na ziemię i próbować się na niej przemieszczać ślizgiem do salonu).
Kiedyś spółka Lemnis&Vitry wydala „Książkę kucharską dla samotnych i zakochanych”. Widzę na rynku książek kucharskich lukę. „Książka kucharska dla umiejących czytać” – tak roboczo to sobie pozwoliłam sformułować. 
Boże, spuść nogę i kopnij.

Notka, w którey autor marudzi jak zwykle

Notka, w którey autor marudzi jak zwykle

25 października 2011

Wiele jest na tym świecie potraw przereklamowanych. Zalicza się do nich (na tym blogu) krupnik, suszy (chociaż jak ten kleisty ryż wydłubać, to jest całkiem-całkiem), pizza (zwłaszcza z pieczarkami), kutia, soki owocowe, herbatki owocowe, salatki owocowe, lody waniliowe (chyba że w kawie), czekolada, tofu i klawiatura mnie rozbolala.
Jedną z takich przereklamowanych potraw jest humus, czyli groch roztarty z dodatkami. Za komuny krążyły przepisy na tort migdałowy z nadzieniem z fasoli, podlewany aromatem migdałowym. O czymś takim to w ogóle nie ma mowy. Humus natomiast jest całkiem do rzeczy, ale żebym się tym miala zajadać, to nie powiem. Robi się go zwyczajnie: rozciera cieciorkę z czosnkiem, solą, papryczką chili, sokiem z cytryny i pastą sezamową. Ponieważ jednak Dziegć jest uczulony na sezam, zamiast tej to pasty tahini dałam masło orzechowe.
W sumie do humusu to ja nic nie mam. Życie mi się nie podoba, ot co. Aha. Żeby za gęsty nie był, można dodać trochę wody od tej cieciorki albo ciut jogurtu.

Notka, w którey autor przepis uniwersalny daye

Notka, w którey autor przepis uniwersalny daye

23 października 2011

Weź co chcesz, ile chcesz i zrób z tym, co chcesz.
Pamiętaj tylko, żeby to potem ładnie i zgodnie z savoir vivrem podać.
Savoir vivre jest to bowiem nie tylko widelczyk do ciasta, herbata w filiżance, dyskurs dowcipny, pełen aluzji i subtelnych drwin, a także komplementów. To stosowna biżuteria i strój „zero seksu” w sytuacji oficjalnej.
Jak wiadomo, dżentelmen to nie tylko pan, który puszcza nas przodem, ale także taki, który również – kiedy w domu jest zupełnie sam, choćby nawet i bez kota – cukier do herbaty nakłada sobie specjalnymi szczypczykami (i nie są to szczypczyki biologiczne).
Podsumujmy. Chodzi nie tylko o to co, ale i jak.

Notka, w którey autor piecze ciastka motywuyące

Notka, w którey autor piecze ciastka motywuyące

19 czerwca 2011

Upał i pieczenie niezbyt  harmonijnie ze sobą współpracują. Ale co robić moja pani, kiedy inaczej nie  można. Kiedy potrzebne są ciastka motywujące, trzeba zacisnąć zęby, odpalić  piekarnik na 220 stopni i pieścić świadomość, że to się, per saldo, opłaci.
Żeby nie przedłużać męki: trzy  jajka i 1/3 szklanki oleju mieszamy (najlepiej w blenderze). Dorzucamy pół  kilograma drobno pokrojonej wątroby. Miksujemy. Dodajemy dwie szklanki mąki(mniej więcej, zależy od stopnia suchości mąki i jej gatunku). Mieszamy.Wylewamy na blachę i pieczemy przez ok. pół godziny. Po tym czasie ciasto  wyjmujemy z pieca i kroimy na kawałki 1 x 1 cm. Jeżeli ciastka są jeszcze zbyt  wilgotne – dosuszamy w stygnącym piekarniku.
Te ciastka stosujemy jako  motywatory dla PSA.

Notka, w którey autor krzywdę wielką sobie robi, (z)boczek pieczony sporządzayąc

Notka, w którey autor krzywdę wielką sobie robi, (z)boczek pieczony sporządzayąc
15 grudnia 2009 

Żeby mi nie było, że przez ostatnie dwa tygodnie nic, tylko jemy ten jeden kotlet z połówką gruszki. Otóż jadłyśmy kaszankę (obie) flaki (tylko ja), rewelacyjną pastę z makreli a la Pru (obie) i owoce morza (tylko koty). 
A boczek robiłam we wrześniu. Niemniej – do dzisiaj go pamiętam. Uwiera mnie jak gwóźdź w bucie. Przed pójściem spać wstawiłam go do piekarnika (boczek, nie gwóźdź ani tym bardziej but) w marynacie z soku jabłkowego i innych tam takich. Żeby się w bardzo niskiej temperaturze piekł do rana. Jeżeli wasza sypialnia – tak jak moja – jest położona bardzo blisko kuchni, nie róbcie czegoś takiego. Zapach mi całą noc nie dawał spać. No, ale może jest tu jakiś masochista, sybaryta i zarazem człowiek ambitny, równocześnie potwornie leniwy. 
 Otóż. Potrzebny jest boczek o wadze dochodzącej do 2 kilogramów. Pozbawiony skóry (z trudem tego dokonałam, gdzieś zgubiłam Nóż Do Wszystkiego – normalnie koszmar). Następnie należy zrobić marynatę. Potrzeba na nią 8 szklanek soku jabłkowego albo pomarańczowego. Ja dałam litr jabłkowego, resztę uzupełniłam mangowym, bo taki miałam, ale go podkręciłam sokiem wyciśniętym z cytryny. Do tego szklanka syropu klonowego (nie miałam, więc dałam pół szklanki miodu). Dwie łyżki musztardy ziarnistej. Dwie łyżki kminku zmielonego (nie miałam w czym zemleć, stłukłam go w torebce tłuczkiem do mięsa), pieprz czarny świeżo mielony. To wszystko wymieszać z sokiem. 
Uwaga techniczna. Celowo nie piszę, żeby dać soli. Boczek sam w sobie jest słony, i – niestety – samemu trzeba wymyślić, ile tej soli dać. Ja bym nie dała więcej niż jedną łyżkę stołową. 
Boczek (tłuszczową stroną do góry) zalałam marynatą i wstawiłam na całą noc do piekarnika nastawionego na 80 stopni z termoobiegiem. Ścierwo ma być albo przykryte pokrywką albo trzeba zrobić pokrywkę z folii – to ważne. Po czym poszłam spać. Piekarnik mam elektryczny, więc się nie bałam. W gazowym temperaturę dałabym ciut wyższą. W nocy, przez sen, rozumiałam moje koty, kiedy szaleją, bo coś się piecze, gotuje lub kroi. Ale potem! Czyli po południu. Potem to ja go dla dekadencji rzuciłam na grill. Takie kawałki, jakie sobie życzyłam. I trochę tłuszczu się wytopiło. Chociaż, z drugiej strony, trochę go mi było szkoda. Tego tłuszczu.

Srutu tu tu kłębek drutu

Srutu tu tu kłębek drutu

30 listopada 2009

Nie tylko nienawidzę gotować, ale właściwie prawie wcale nie gotuję. Żywię się na ogół na mieście. Robię to dość niechętnie, bo jednak wolę domowe jedzenie.
Złości mnie też w dalszym ciągu, kiedy ktoś w realnym życiu usiłuje nawiązać ze mną kontakt emocjonalny, i wyciągnąć ze skorupy, pytając o sprawy kuchenne. O przepis na coś. O to, jak coś upitrasić.
„Bo każda rzecz powinna mieć swoje miejsce” – przynudzały Pekazety, kiedy byłam nastolatką. Dotyczyło to oczywiście pizgniętych na ziemię ubrań i książek, łyżeczek wrzuconych do przegródki z widelcami i temu podobnych spraw, ponad które byłam. Obecnie sama jestem zdania, że każda rzecz powinna mieć swoje miejsce i niekoniecznie odnosi się to akurat do łyżeczek. Tyczy się raczej spraw zasadniczych.
Więc kiedy ktoś mnie zaczepia o sprawy związane z garami, czuję się jak lekarka, którą facet porywa do tańca, a w trakcie mówi:
- Pani doktor doktor to ma takie piękne oczy, utonąć w nich można, a mnie to tu tak w boku strzyka, co to może być?
No, ale żeby mi nie było, żem całkiem nieużyta, podaję przepis na kotlety schabowe z gruszkami. Do Ciebie piję, Beata. Nie muszą to być kotlety schabowe. Mogą być cielęce. Może to być też polędwiczka wieprzowa, wobec której stanęłaś bezradna.
Na cztery kotlety schabowe lub cielęce potrzebujesz: 3 łyżki masła, łyżkę oliwy z oliwek, dwie duże gruszki (albo cztery połówki gruszek z kompotu, co o te porze roku odradzam), pół szklanki gęstej śmietany, pół szklanki białego wytrawnego wina (można zastąpić dając dwa kieliszki wódki wymieszanej z wodą), sól i biały pieprz.
Kotlety masz lekko rozbić tłuczkiem (nie wiem, czy osoba, która nie ma książki kucharskiej posiada tłuczek, w razie czego owiń te kotlety folią i stłucz czymkolwiek – wałkiem do ciasta albo swoją słynną różową japonką), a potem usmaż (3-4 minuty z każdej strony) na patelni na tłuszczu (łyżka oliwy i dwie łyżki masła).
Przełóż do naczynia żaroodpornego grubo wysmarowanego pozostałym masłem.
Obierz gruszki, przekrój na pół i dokonaj aborcji gniazd nasiennych. Gruszki z kompotu nie wymagają obierania, więc nie próbuj, tylko wyjmij je z tego kompotu i osącz.
Każdą połówkę umieść na jednym kotlecie (czyli każdy kotlet ma do pary pół gruszki), kotlety zalej śmietaną rozmieszaną z winem i pieprzem. Wstaw do piekarnika nagrzanego do 180°C. Zapiekaj przez 15-20 minut.
Z polędwiczkami postępujesz tak samo, tylko wcześniej musisz je pokroić na plastry.
To jest wszystko, co autor ma do powiedzenia na temat przepisu na kotlety z gruszkami i oddala się czytać xięgi uczone, miast ciągnąć w nieskończoność druta rozmowy o garach.

Przednówek

Przednówek

20 kwietnia 2009

Ech. Kiedyś to było. Przed wojną na przykład to była pogoda! I przednówek był. A teraz co. Teraz mrożonki, tacki do mikrofali, truskawki i ciasto drożdżowe w torebce.
No ale niektórzy jednak maja przednówek. Na przykład – ja. Kupiłam coś, bez czego spokojnie mogłam się obejść, zapłaciłam za to kupę kasy i tym sposobem zrobiłam sobie przednówek. Z tego przednówka – po rozejrzeniu się po domu – okazało się, ze mam niecały kilogram starych kartofli, cebulę i pół opakowania fety. A z mrożonek – ciasto na pierogi. Postanowiłam zrobić ruskie pierogi. Danie międzynarodowe, w duchu Unii Europejskiej, bo proszę – oto mamy ciasto na pierogi (tradycja włoska, chińska i rosyjska), w środku ziemniaki (tradycja rodzima), czyli dietetyczne pod każdym względem.
Ten niecały kilogram ziemniaków ugotowałam z suszonym badylem kopru. Dodałam opakowanie półtłustego sera (25 deka), pół przysmażonej na oliwie cebuli (w sumie tylko do stanu omdlenia), te samotne pół opakowania fety, szczyptę soli i sporo świeżo zmielonego pieprzu.
Ten dodatek fety okazał się bardzo dobrym pomysłem. Nadzienie dzięki niemu uzyskało bardzo dobrą konsystencję i idealna lepkość, no i trochę zmieniło smak.
Ruskie na mieście charakteryzują się na ogół dwoma błędami. Po pierwsze – nadzienie się w nich leje. Podejrzewam, że dodawany jest do nich ser mielony, a najpewniej – homogenizowany.
Po drugie – w nadzieniu mają przewagę sera nad ziemniakami. To chyba po to, żeby konsument nie miał uczucia, że je danie ubogich. W wyniku czego uzyskuje się pierogi z serem, zanieczyszczone ziemniakami. A tego zdecydowanie nie polecam.

Nowa notka, żeby nie było narzekania

Nowa notka, żeby nie było narzekania

 10 kwietnia 2009 
Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że teraz to mi się nie tylko gotować nie chce, ale i pisać. No, ale kobyłka się rzekło, rzeknie się i beeeee.
A tak nawiasem wspominając, to byłam dzisiaj w kinie i po kinie pojszłam do Burdel Kinga. A że to w centrum handlowym było, to miałam
bogate pole do obserwacji. Ile ludzie jedzą hamburgerów!
To się w pale nie mieści.
A przecież dzisiaj Wielki Piątek. A to post jest przecież, i to jakoby wielki.
A ludzie nic, tylko te hamburgery wpieprzają. Wielkie jak młyńskie koła.
Jak wołowa morda po oczy. Jak rozeta na witrażu kościoła.
No  przechodzimy do ad remu. Kilka tygodni temu zrobiłam sobie
mrożony tort bezowy. Blaty kupiłam gotowe, bo nie miałam
zmagazynowanych białek, a w ogóle to mi się nie chciało piec tych bezów, bo wtedy ani prania nie  można zrobić ani wody zagotować, bo korki wywala, a w ogóle białka mają być na bezy czekoladowe.
Gotowe blaty (trzy sztuki) kosztowały 5 zł.
Szklankę i 1/4 szklanki cukru, szklankę soku z cytryny, otartą skórkę z cytryny (jakieś dwie łyżki zupowe) i 75 g masła zagotowałam.
6 jajec ubiłam mikserem (razem żółtka i białka) do tego wlałam te bumalajze cytrynową, przestudzoną, wymieszałam, przelałam do garnuszka i gotowałam, aż zgęstniało.
Beznadziejna robota, trzeba mieszać i pilnować, żeby się nie zrobiły takie grudy jak w budyniu.
Pizgłam do miski, przykryłam folią żeby się nie zrobił kożuch i poszłam obejrzeć Hausa.
W tym czasie ta bumelajza wystygła.
Ubiłam półtorej szklanki kremówki.
Do ubitej kremówki dodałam ten kit cytrynowy, wymieszałam, przełożyłam blaty, wsadziłam do zamrażarki i poszłam oglądać Hausa.
Tego dnia rzygałam Hausem.
Poza tym polecam sałatkę Moni.
Się miesza: por (białe części – ja blanszuję), kurczaka wędzonego i ciemne winogrona przekrojone na pół. Można skleić majonezem. Ja mieszałam majonez z kwaśną śmietaną i ząbkiem czosnku
Robiłam też pastę z jajek na twardo i zielonych posiekanych oliwek
Nie bardzo mam pomysł jak to opisać. Gotuje się jajka na twardo,
sieka się oliwki, kroi cebulę (najlepiej czerwoną) wszystko razem
miesza, skleja majonezem i się ma pastę – ale niezbyt długo.

Wesołych świąt, alleluja i do przodu.

Tytuł będzie jak ciśnienia przybędzie

Tytuł będzie jak ciśnienia przybędzie

27 stycznia 2009

Niedawno Stardust mi uświadomiła, że Martha Stewart dlatego nauczyła się gotować, perfekcyjnie sprzątać i wycinać jakieś nikomu niepotrzebne pierdolety i durnostojki z papier-mâche, bo była kiepska w łóżku. Nie będę litościwie ciągnąć tego wątku. Jeden jest dobry w tym, drugi w czym innym, a ja poszłam do fryzjera, bo w tym też jestem dobra – oczywiście tylko wtedy, kiedy mam pieniądze.
A u fryzjera – jak w każdej poczekalni – nie wypada nie czytać. Jak czytasz – to jesteś inteligentny i aktywny umysłowo. A jak siedzisz i myślisz – to nie jesteś. Bo myślenia nie widać. Ponieważ przez ostatnie kilka lat dość się naczytałam zawodowo głupich tekstów w korpo, żeby je jeszcze potem czytać u fryzjera, broniłam się przed pisemkami ręcami nogami. No ale nie przesadzajmy, ileż czasu można wszystko zwalać na toksycznych rodziców albo toksyczne korpo. Przejrzałam więc pisemka o fryzurach – ale żadna nie była dla mnie dość ekstrawagancka. Potem takie z cyklu „Pierdyliard Szeset Pińdziut Pińć i Pół Rzeczy, Które Musisz Mieć”, no i już mi zostało tylko „Wprost” – którego nie cierpię – kiedy znalazłam dodatek psychologiczny do „Polityki”.
A w nim był tekst o takim rudym kocie, co zintegrował całe miasteczko na Środkowym Zachodzie. I się nad nim popłakałam. Ale jak! Tak, że przez te łzy nawet się wstydziłam poprosić, żeby mi ten wyświechtany dodatek dali, to im przyniosę jakieś inne gazety.
No dobra, to żeby mi nie było, że ja nic, tylko o kotach.
To jest pies. Roboczo ma na imię Barrack.
barrack1

barrack2
Zwierzak ma 8 miesięcy i już sporo za sobą. Koleżanka znalazła go na bardzo ruchliwej ulicy. Bał się ludzi, samochodów, innych psów, nie umiał chodzić na smyczy. Obecnie jest fajnym, wesołym zwierzakiem, bardzo dobrze socjalizowanym.
Szukamy dla niego domu. Kontakt w sprawie adopcji można nawiązać tu:
olacha@tlen.pl
507 47 62 39

barrack3
barrack4

A przepisu żadnego dzisiaj nie będzie. Dzisiaj dyżur na garach ma Martha Stewart. Ja mogę co najwyżej zmienić pościel. Na tym właśnie polega sprawiedliwość. Chociaż najsprawiedliwiej by było, gdyby pościel zmieniła Anthea Turner.

Baileys domowym sposobem

Baileys domowym sposobem


29 grudnia 2008

Tak, wiem. Można pójść do sklepu na rogu i za 59 złotych kupić całkiem pokaźną flaszkę Baileysa. Zwłaszcza jak ktoś za komuny żył i przerabiał a to fortepian na kajak, a to vice versa, swetry na getry, getry na szaliki, szaliki na kołdry patchworkowe. Sam strzygł, gręplował, prządł, haftował i wytwarzał papier toaletowy z gazet.
Z drugiej strony, kiedy żyje w wielkim mieście, w pośpiechu, w braku czasu nie tylko na przyjaźnie, ale i na zwykłe kontakty towarzyskie, kupuje prawie wszystko, co przez wieki wytwarzano w domu. Ten człowiek. Jeden z drugim. Na mojej klatce schodowej nawet przed świętami nie było czuć zapachu ciasta. Najwyraźniej nikt nic nie piekł. Na róg skoczył po gotowe.
Bimbru pędziła oczywiście nie będę, bo to i oprzyrządowania nie mam, i niecierpliwa jestem, i pewnie wypiłabym zacier. To teraz biegiem, bo ten… no… sprawdzam, czy się przegryzło.
Trzeba mieć masę kajmakową czyli krówkową. W tym celu gotuje się puszkę mleka skondensowanego słodzonego prze jakieś 2-3 godziny w garnku pełnym wody. Ja kupiłam gotową. Dodałam do niej dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej i mały kartonik śmietanki 12-procentowej. Rozbiłam mikserem. Następnie dodałam szklankę whisky. Wymieszałam. Przelałam do butelek.
Tym to trunkiem spełnię toast noworoczny. Owszem, wiem, że zwyczajowo robi się to szampanem. Który w naszych warunkach nie jest żadnym szampanem, tylko jakimś musującym ersatzem. Jeśli komuś ten brak bąbelków w wytworzonym domowym przemysłem Baileysie przeszkadza, może sobie wsadzić do kieliszka słomkę i dmuchając weń, wyprodukować całkiem profesjonalne bąbelki. Czego wszystkim życzę.
Wszystkiego najlepszego w nowym roku.

Co słychać u naszego kurczaka?

Co słychać u naszego kurczaka?
7 grudnia 2008

Dwadzieścia lat przepracowałam w zawodzie, w którym konferencje stanowią codzienność. I przez te dwadzieścia lat na żadnej konferencji niczego ciekawego się nie dowiedziałam. Dopiero trzeba mi było zmiany zawodu, żeby konferencje mi przynosiły już to wiedzę konkretną, już to ciekawostki, już to ciekawe wyzwania.
O, nie dalej jak w zeszłym tygodniu. Byłam na seminarium ”Dziedzictwo i Rozwój. Innowacyjność w zarządzaniu kulturą”. Nie będę zanudzać kwestiami na nim poruszanymi, skupię się na wyzwaniach.
Pierwszego dnia w przerwie na lanczyk zostałam – i nie tylko ja – powalona na kolana nieprawdopodobnym kateringiem. Oćpawszy się zupą z prawdziwców, przyssałam się do absolutnie doskonałej szynki na ciepło. Cholernie mnie ciekawiło, jak ona została przyrządzona. Oraz skąd ten katering, bo może jak my będziemy organizować jakąś mało liczną konferencję, weźmiemy go właśnie stąd, skąd go wziął Pałac w Wilanowie.
Miarą dobroci lanczu może być fakt, że w drugiej połowie dnia uczestnicy nie stopnieli jak śnieg kwietniowy, pozostawiając prelegentów we własnym sosie – co jest zwykle bolączką takich imprez. To jest genialny pomysł – zgłuszyć ludzi dobrym żarciem tak, żeby nie mieli siły nigdzie wybywać ani się rozpełzać, ani nawet wyjść na papierosa, tylko żeby doczołgali się do swoich miejsc na sali i zajęli trawieniem. Ja na przykład nie miałam już miejsca na żadne ciastko do kawy. A niestety – nie dawano tak zwanych torebek dla psa. To bieda nie mieć staropolskiego spustu.
W dniu następnym podziało się jeszcze ciekawiej, ponieważ lancz był połączony z prezentacjami kulinariów staropolskich. Podano: zupę migdałową, łososia i kaszę gryczaną według przepisów spisywanych przez kucharza z kuchni pałacowej (ale nie wilanowskiej) w Roku Pańskim 1630. No i tu się właśnie pojawiło wyzwanie, bo prowadzący domagał się od uczestników, żeby odgadli, w jaki sposób zostały przyrządzone te potrawy (a kucharz trzymał się surowców  i technologii z roku 1630).
Przyznaję, że co do zupy pewności stuprocentowej nie miałam. Na pewno była sporządzona na rosole. Ale czym złamano goryczkę migdałów? Więc tylko szepnęłam do siebie: może miodem? I ta intuicja okazała się słuszna.
Ciekawiej się podziało przy łososiu i kaszy, bo prowadzący szedł od człowieka do człowieka i zbierał opinie. No i urosłam w swoich własnych oczach, bo wiedziałam wszystko! Jako jedyna, zresztą. Otóż kaszę najpierw uwalano w jajkach i pozwolono jej wyschnąć. Gotowano ją do zawrzenia w mleku z dodatkiem miodu i rodzynkami. Akurat te ostatnie było widać okiem nieuzbrojonym. A następnie zawinięto w piernaty i tak pozostawiono do wydania. Łosoś natomiast został wstępnie uwalany w mące, usmażony, a następnie zalany lekką zalewą octową. Potem go tylko odgrzano.
Nienawidzę gotować, ale konsumentem jestem wdzięcznym. Powinnam zostać krytykiem kulinarnym, słowo daję, bo i z tą szynką doszłam – obgotowana, następnie uwędzona, potem jeszcze traktowana solanką. Osobiście przypuszczam, że nie gotowana, tylko wkładana do wrzątku kilkakrotnie i pozostawiana do ostygnięcia. Oprócz tego była masa innych dań, jak na przykład polędwiczki wieprzowe ze śliwkami z kluseczkami oraz coś obłędnego – rolada na zimno z kuropatwy.
Niestety – konferencja się skończyła, sobota nadeszła i coś trzeba było jeść. Na katering nie było co liczyć. W związku z powyższym zrobiłam kurczaka pieczonego w soli.
W celu kupienia kurczaka udałam się do mojej ulubionej budy mięsnej. Buda była, tylko w budzie ani jednego kurczaka. Normalnie ludzie wstydu nie mają i przyzwoitości żadnej – querva, każdy na niedzielę kurczaka piecze czy jak?! poszłam do Carrefour Ekspresa, a tam kurczaczki takie jak przepiórki – kilo dwadzieścia. Od razu wyjaśniam, żeby potem reklamacji nie było – takie maleństwo nie nadaje się do pieczenia, a już zwłaszcza w soli. A Carrefour Ekspres powinien być zburzony. Klnąc słowy plugawymi udałam się na Halę Mirowską, gdzie zakupiłam porządnego kurczaka, karmionego ekologicznie i o wadze 2 kilo deka 30.
W domu go umyłam, wysuszyłam, natarłam przyprawami, w brzucho wraziłam pokrojoną na cząstki szarą renetę, ćwiartkę cytryny, ząbek czosnku oraz trochę rozmarynu.
Rozgrzałam piekarnik. Ubiłam pianę z dwóch białek – chociaż z trzech byłoby bardziej komfortowo. Do białek wmieszałam półtora kilograma soli. Gdybym miała dwa kilogramy, to bym je zużyła. Niestety, musiałam zadowolić się tym, co było w domu. Tą solą z białkami oblepiłam kurczaka i biegiem wstawiłam do piekarnika.
Ugotowałam pilaw podstawowy z ryżu i zabrałam się za sos żurawinowy, wedle receptury Stardust. Przepis jest tu: .
Ponieważ sos nie był jeszcze wystarczająco gęsty i chłodny, żeby go podać, kurak został pożarty z pestkami wydłubanymi z granata.
Poza tym wreszcie pocięłam i upchałam do słoika koper, co go powiesiłam do wysuszenia jeszcze we wrześniu.
A ponieważ jak pod halą Mirowską zlitowalam się nad jakąś babiną, co miala owoce róży to kupiłam tę różę, a ona dziwka mokra była, bo deszcz padał, to musiałam tę różę przygotować do suszenia. Nie jestem amatorką napitku z owoców róży, ale Pekazety pasjami piją taką ciecz.
Na koniec zachciało mi się tego: .
Ogólnie dom mój chodziłby jak szwajcarski zegarek. Gdybym służbę miała. A nie mam. Cale szczęście, że dzisiaj obiad robił Dzie(g)ć.  Stare dziecko człowieka postarza, ale ma też i taką zaletę, że obiad zrobi.
Na koniec uwagi tyczące się przedmiotowego kurczaka w wyżej wspomnianej soli kuchennej. Tak upieczone mięso jest niezwykle soczyste i pozbawione tego paskudnego tłuszczu, jakże charakterystycznego dla produktów od kaefcego albo z rożna. Technologia jest w końcu mocno jaskiniowa – zamiast oblepiać ptaka gliną, oblepia się go solą. Jeżeli jednak ktoś za najlepszą część kurczaka uważa skórę, niech lepiej go nie piecze w soli. Skóra na ogół przywiera do skorupy solnej i idzie na zmarnowanie. Osobiście nie uważam tego za wielką stratę. W moim przekonaniu skóra z kurczaka była smaczna pięćdziesiąt lat temu. Obecnie nie zawiera nic oprócz cholesterolu i smakowo jest wielce wątpliwa.
Kości z kurczaka miały zostać zamrożone i przy najbliższej okazji dorzucone do rosołu. Plany te jednak nigdy nie zostaną zrealizowane. Bo kości zjadł Wasz idol Leon. Zaniósł je na moje łóżko i tam znad kości warczał.

Sombrera jak raz nie miałam, ale co miałam, to dałam

Sombrera jak raz nie miałam, ale co miałam, to dałam

18 listopada 2008

Nie będę was oszukiwać. Ja nie eksperymentuję w kuchni. Jest jak było – gotuję kilka rzeczy na krzyż, kiedy sytuacja mnie zmusza. Przy czym wyjaśniam: jak robię pesto pół na pół z pietruszki i bazylii, nie na orzechach piniowych tylko na migdałach (a jak będę chciała i humor miała, to zrobię na niesolonych pistacjach), to nie uważam tego za szalony eksperyment.
Chociaż… bo ja wiem… W niedzielę zrobiłam na śniadanie owsiankę i ją zjadłam ze smakiem. Piszę o tym, bo może to kogoś zainspiruje. Owsianka jest bardzo zdrowa. Na przykład obniża błyskawicznie poziom cholesterolu. No niech mi ktoś powie, że kuchnia angielska jest niezdrowa. Taki Angol zje jajka na bekonie, ale zje też owsiankę i cholesterol mu szlag od razu trafi.
W kwestiach hodowli kotów eksperymentuję za to, że hej. Na przykład wykąpałam je i wyszłam z tej operacji bez szwanku. Technika była następująca. Kot półdługowłosy rudy na ręcznik. Zasypany delikatną zasypką dla dzieci. Zasypka wtarta z włosem i pod włos. Wyczesana szczotką. Kot wygląda jak miss piękności.
Kota krótkowłosego należałoby wykąpać w ciepłych otrębach. Ale nie miałam, bo zrobiłam porządki w szafce, ponieważ mi się znowu zalęgły te france mole zbożowe. Tymczasem kot krótkowłosy strasznie zazdrościł kotu półdługowłosemu, że został wykąpany. Zresztą, jak weterynarz badał kota rudego to kot krótkowłosy też zazdrościł i uspokoił się dopiero wtedy, kiedy wet na moją prośbę zajrzał mu do paszczy, poświecił w oczy i zęby latarką, obejrzał uszy i – co najważniejsze – osłuchał z poważną miną serce. No to i jego wykąpało się w zasypce..
W nagrodę zrobiłam nam rozgrzewającą zupę curry z soczewicą. Bez żadnych eksperymentów, czyli wszystko jak zwykle.
Łyżeczkę zielonej pasty curry podsmażyłam na oleju (w przepisie nie było powiedziane, jaka to ma być pasta – wywiązała się wielka dyskusja domowa, że niby jak w przepisie nie jest powiedziane jaka, to domyślnie chodzi o żółtą; ja byłam odmiennego zdania, a zresztą żółtej nie mam, więc szkoda strzępić języka).
Następnie dolałam kartonik mleka kokosowego (w przepisie było, zdaje mi się pół litra, ale ja miałam tylko kartonik 250 mililitrowy, a zresztą w domu się nie przelewa, więc bez przesady).
Dodałam pół litra bulionu drobiowego (w przepisie kazały dać litr – ale skąd ja wezmę litr, jak mam pół? Resztę uzupełniłam wodą i połową kostki rosołowej) oraz szklankę suchej czerwonej soczewicy. (i to było zgodne z przepisem, aczkolwiek stwierdzam, że spokojnie tej soczewicy można było dać półtorej szklanki).
Na małym gazie, gaziątku wręcz, gotowało to się około 10 minut.
W tym czasie kroiłam na mniejsze kawałki kukurydzę miniaturową (przepis stanowił o kukurydzy z puszki, ale ponieważ w żadnym z okolicznych sklepów takiej nie mieli, dałam kukurydzki ze słoika, w lekkiej zalewie octowej).
Dorzuciłam je do zupy z prawie całą paczka groszku mrożonego (w przepisie był groszek cukrowy – no ciekawe, skąd ja go wezmę, jak u nas nie bywa).
No i dwie osoby zjadły te zupę w jeden wieczór, chociaż w założeniu to była porcja na cztery osoby. Straszliwie ubolewając, że prosi się ona o kawałki drobno pokrojonych udek kurzęcych – bo pierś jednak sucha jest. Ten element białka przewidziano w oryginalnym przepisie, polecając dodać 10 deka pokrojonych pieczarek.
Jednym słowem – znowu się obeszło bez jakichś szalonych eksperymentów.
Aha. Carrefour Ekspress jest po tysiąckroć gorszy od Kartaginy i jako taki powinien być zburzony.

Zielone pomidory

Zielone pomidory

19 października 2008

Macie, baby, te swoje zielone pomidory, bo mnie zamęczycie. Przepisy z tego samego źródła, co poprzednie, czyli „Kobiety i Życia” z lat 50. Robicie na własną odpowiedzialność – jak już mówiłam, nie podaję przepisów, których sama wielokrotnie nie wypróbowałam.
Czyli jakby co – reklamacje do ślepej kiszki proszę składać. Jednak na moje wyczucie to powinno wyjść bardzo dobre.
Konfitura z zielonych pomidorów
1 kg zielonych pomidorów, 1 kg cukru, 2 cytryny
Drobne zielone pomidory dokładnie wycieramy czysta ściereczką, krajemy na pół i skrapiamy czystym spirytusem, pozostawiając na noc. Następnego dnia przygotowujemy syrop z cukru i szklanki wody, na wrzący kładziemy pomidory i pokrajaną w plasterki cytrynę bez pestek, po czym smażymy aż pomidory staną się przejrzyste, Składamy konfiturę do czystych, wyparzonych słoików i owiązujemy celofanem. Konfitura jest doskonała.
Pomidory świeże
Późno zrywane, zdrowe, zielone pomidory wycieramy sucha czysta ściereczką, każdy owijamy w bibułkę i układamy jedna warstwą w tekturowym pudełku. Ustawiamy w chłodnym miejscu. Pomidory dojrzewają powoli i stopniowo i w ciągu 1-3 miesięcy można wybierać świeże, czerwone pomidory.

Pies ogrodnika, ale bardzo miły

Pies ogrodnika, ale bardzo miły

17 października 2008

Dostałam kiedyś od mojej mamy wycinki z „Kobiety i Życia”. Taką książkę kucharską w odcinkach. Nazywa się „W naszej kuchni”. Wiek oceniam na późne lata pięćdziesiąte.
Przeglądam sobie czasem te wycinki. Patrzę na nie okiem antropologa. Bo takie zboczenie nieszkodliwe mam. I wiecie co. Te porady z „KiŻ” wcale nie różnią się jakoś nadzwyczajnie od tych współczesnych. Czasem bywają śmieszne, to oczywiste, w pewien sposób wzruszające i w sumie – bardzo praktyczne. Co do przepisów kucharskich natomiast – w odróżnieniu od współczesnych – już na pierwszy rzut oka widać, że zrobiona według nich potrawa będzie jadalna, bo nie przeszły przez ręce działu „food”, tłumaczy i redaktorek, które przypalaja wode na herbatę.
Robiłam według tek ksiązki kilka rzeczy, więc wiem, co mówię. Nasze ulubione „potpourri” pochodzi stamtąd. Nazywa się tam wprawdzie „kapusta włoska z kiełbasą” – ale co z tego?
Najpierw próbka porad:
Podręczna spiżarnia
Niedługo wrócą dzieci z kolonii, będziemy miały mnóstwo pracy z przygotowaniem ich do szkoły. A ciągu ostatnich wolniejszych nieco dni zajrzyjmy jeszcze do naszej podręcznej spiżarni: pudełka z resztkami makaronów, mnóstwo torebek i w każdej po trosze przeróżnych kasz, maki itp. , napoczęte słoiki i puszki z konserwami9 – jednym słowem bałagan resztek. Co gorsze do mąki i kasz zakradł się wołek zbożowy. Trzeba natychmiast zrobić z tym porządek,.
Wyjmujemy więc wszystko z szafki, zanieczyszczona mąkę i kasze usuwamy, czyste gatunki zsypujemy każdy do innej przynajmniej 2 kilogramowej plastikowej torebki, uzupełniając potem do pełna dokupioną kaszą czy mąką. Plastikowe woreczki są w spiżarni niezmiernie wygodne – unikamy potem zbędnego szukania i zaglądania do każdej po kolei torebki.
Słoiki, jeśli SA nam potrzebne, myjemy i przechowujemy na jednej z półek lub w piwnicy, jeśli ich nie potrzebujemy – sprzedajemy w punkcie skupu.
Przystępujemy do uprzątnięcia szafki. Ściany starannie omiatamy z pajęczyn, półki zas szorujemy ciepłą wodą z proszkiem zmiękczającym i mydłem (jeśli w szafce był wołek dobrze jest dodać do wody azotom w płynie – łyżka na litr wody), następnie bardzo dokładnie suszymy i wietrzymy. Szafka wygląda uroczo, jeśli każdą z półek obijemy innym kolorem gładkiej dermy; poza tym łatwiej w niej wówczas utrzymać porządek, co jakiś czas przecierając półki wilgotną gąbką.
W czystej szafce ustawiamy produkty tak, by jak najwygodniej było nam po nie sięgać.
Skrzętna gospodyni ma zawsze w podręcznej spiżarni przynajmniej miesięczny zapas mąki, cukru, cukru pudru, mąki ziemniaczanej, manny, płatków, kaszy jęczmiennej i ryżu, suchego makaronu. Jeśli nie mamy lodówki na jednej z półek trzymać będziemy również jajka w niewielkim koszyczku, tłuszcze – najlepiej w plastykowych pudełkach, śmietanę w słoju i biały ser przykryty czysta szmatką zwilżoną w słonej wodzie. Jeśli mamy możność zdobycia lodu, dobrze jest przy tych artykułach postawić rynienkę z lodem posypanym czarna solą.
Jeśli w szafce tej trzymamy również niektóre naczynia kuchenne i przybory, pamiętajmy, ze chować je trzeba zawsze czyste i dokładnie wysuszone.
Z książki tej robiłam m. in. boczek pieczony. Cytuję in extenso:
Boczek pieczony
1 kg świeżego, chudego boczku 1,2 dkg saletry, 2 łyżki soli, pół łyżeczki tłuczonego pieprzu i angielskiego ziela, 2 listki bobkowe, łyżeczka utartego na proszek majeranku
Niepłukany boczek natrzeć dokładnie sola mieszaną z saletrą i przyprawami, ułożyć na misce i pozostawić na 5-6 dni w chłodnym miejscu, codziennie go odwracając. Następnie wypłukać, naciąć skórę w kratkę, posypać z wierzchu majerankiem i upiec w gorącym piekarniku na złoty kolor. Tak przyrządzony boczek jest doskonały na zimno do chleba, lub na gorąco do kapusty czy grochu.
Nie będę ściemniać: są tam tez przepisy na zielone pomidory. Ale nie podam, dopóki mi ktoś nie powie, gdzie tak konkretnie mogę kpić kilogram zielonych pomidorów. Niech i ja cos z tego mam.