sobota, 23 marca 2013

Kuchnia minimalistyczna

Kuchnia minimalistyczna
30 lipca 2005

Podobno z powodu nadmiaru gadżeciarstwa minimalizm zaczyna być niesłychanie na topie. Jakoby niezwykle cool jest mieć komórkę bez dodatków, na przykład bez książki telefonicznej.
Dziękuję bardzo. Mam taką komórkę, jedną z pierwszych i ona jakoś dziwnie przypomina paralizator z „Kosmicznych jaj”. Przechowuję ją pieczołowicie w komodzie, tam, gdzie ludzie zwykle chowają zaskórniaki i chętnie ją (komórkę, nie komodę) zamienię na jakiś wypasiony gadżecik.
Z kuchnią jest bardziej skomplikowana sprawa. Tu minimalizm wcale nie jest taki zły. Przeważnie, jeśli potrawa ma więcej niż trzy główne składniki, to jest do niczego niepodobna, bo one zagłuszają się nawzajem.
A poza tym nie sztuka powalić na kolana konsumenta, gdy ma się – dajmy na to – homara, krewetki królewskie albo trufle. Nawet przysłowie jest na ten temat:
Nie ta gospodyni, co ma pełno w skrzyni.
Moja kuchnia minimalistyczna ma raczej luźny związek z gospodarnością. Bliższe związki ją łączą z balansowaniem na granicy nędzy oraz z upałami. 35 stopni to dla mnie o jakieś 5 za dużo.
W tych to okolicznościach na obiad był rosół z makaronem. Naprawdę, na upał nie ma to jak gorący rosół. Mówię serio.
A tego makaronu ugotowałam więcej. Na kolację odsmażyłam go na oliwie, z kawałeczkami kiełbasy i żółtym serem. To jest danie minimalistyczne i genialne, ale muszą być spełnione następujące warunki:
oliwa w doskonałym gatunku
dobry makaron (ja miałam domowy)
dobry żółty ser
i naprawdę dobra patelnia (moja kosztowała majątek i łączy cechy patelni żeliwnej z teflonową).
Oliwa musi być rozgrzana na sposób azjatycki. Chodzi o to, że wrzucony na nią makaron przysmaża się tak, że przypomina chipsy.
Chrup, chrup.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz